Są takie dni kiedy mi się nie chce ciągnąć mojego wózka. Podważam wtedy sensowność wszystkiego, co do tej pory robiłam, w co wierzyłam, kogo szanowałam. Jestem na 100% przekonana, że powinnam zmienić kierunek na przeciwny. Z łatwością, z uwagi na moją wrodzoną skłonność do dokonywania zmian, obmyślam wtedy co zrobię, jakich dramatycznych zwrotów życiowych dokonam. Albo, gdy mam jeszcze gorszy dzień, niczego nie obmyślam. Odczuwam tylko wszechogarniającą pustkę i bezsens.
Co wtedy robię? W zależności od poziomu mojej świadomości stanu w którym jestem: czekam lub działam. Gdy mój stan jest naprawdę beznadziejny, wtedy czekam. Nie ruszam się w żadną stronę. Nic nie zmieniam. Czekam aż mi przejdzie. Mam zasadę by nie podejmować żadnych kluczowych decyzji w takich stanach. Nie podejmuję ich również w styczniu i lutym, ani tuż przed miesiączką. Wiem, że rzeczywistość jest wtedy zakrzywiona. Moje zasady stawiam zawsze wyżej niż jakiekolwiek uczucia, które wtedy mam. Są moją kotwicą. Na morzu może szaleć sztorm. Moim statkiem majta na wszystkie strony, ale kotwica trzyma mnie tam gdzie do tej pory dopłynęłam. Nie zmieniam kursu, nie cofam się. Stoję. Ok, szaleję, ale stoję w swoim szaleństwie. To chwila, w której oglądam się za siebie i stwierdzam, że Bóg doprowadził mnie aż dotąd i wszystko było dobrze. To znaczy, że to było dobre. Może ja tego teraz tak nie czuję, ale to było dobre.
Nie potrafię wyjść szybko ze stanu beznadziei, ale jeżeli mam nieco więcej przytomności umysłu i energii, wtedy działam. To, co mnie szybko stawia na nogi to uwielbienie. Spędzanie czasu sam na sam z moim Bogiem jest niezawodnym lekarstwem. Pozwalam Mu mówić do mnie. Nasiąkam Jego obecnością. Daję sobie jeden, dwa dni na taką kurację. Czasem wychodzę z dołka już po jednej nocy spędzonej z Bogiem. On odbudowuje moje mury, zburzone baszty i wzmacnia bramy. Wpompowuje we mnie na nowo przekonanie, że On jest Bogiem bez względu na to, jak ja się czuję w tej chwili. On jest Bogiem, ma się dobrze, króluje i wszystko stanie się według Jego myśli w moim życiu. A On ma dobre myśli. Czasem mówi do mnie, czasem po prostu mnie przykrywa Swoją miłością jak kocem. Czasem tańczymy, czasem tarzamy się po podłodze w ciepłym uścisku. Czasem jeździmy na jednorożcach. Po takich wyprawach wracam do siebie odmieniona, odświeżona, z nowym zrozumieniem kim jestem, w jakim punkcie życia jestem. Polecam.
Gdy napada Cię atak paniki, bezsensu życia, uczucie, że jesteś beznadziejny i nic Ci się nie udaje, zarzuć kotwicę. Szalej, ale nie odpływaj. Potem pozwól Bogu być z Tobą. On cały czas na to czeka, by spędzić z Tobą czas. Pozwól Mu. To ważne byś pamiętał, że Twoją kotwicą nie są inne rzeczy czy ludzie. Tu łatwo się pomylić. Ludzie i rzeczy potrafią być wsparciem, ale nie zawsze i nie w takim stopniu jak tego potrzebujemy. Jeżeli opieramy się na czymś,, kimś kto nie jest skałą możemy mocno się poranić. Skałą jest tylko nasz Bóg. Niezmienny w swojej miłości do nas. Zawsze czekający na nas w ustronnym miejscu, by móc spędzić z nami czas sam na sam, twarzą w twarz.
3 Responses
Dzięki za ten tekst!
Super słowa…odnajduję w Tobie prawdziwość doświadczeń…
Hej Wiesiu! Miewasz czasem podobne, czy to tylko ja taka niestabilna?